czwartek, 18 grudnia 2014

Informacja #1

Dawno mnie tu nie było pod kwestią wpisów, i nowych rozdziałów. Jednak, teoretycznie codziennie tu zaglądałam, i zaglądam. No wiadomo szkoła, te przegotowania przedświąteczne itd. Nie lubię świąt, przez to nic mi się nie chce - i oczywiście, w momencie kiedy miałam poprawiać oceny musiałam zachorować (znowu), i przywitałam przerwę świąteczną antybiotykiem. No nie jest dobrze. Postaram się niedługo napisać jakiś rozdział, i rozwiać wątpliwości niektórych dotyczące ostatniego wpisu. Zablokuję również tymczasowo mój drugi blog, na którym widnieje tylko prolog i pierwszy rozdział - odblokuję go jak będę mieć wenę, przy czym mam teraz inne pomysły - znów jednak z motywami fantastycznymi, a tym razem chciałabym tego uniknąć.

Pozdrawiam, i życzę "Wesołych Świąt" przynajmniej wam!

piątek, 28 listopada 2014

Chapter 7 - Niphre

Dziś trochę więcej dialogów, ale jestem w sumie zadowolona

Byłam pewna że moje sny, są powiązane ze światem realnym w którym żyłam. Stawało się to coraz bardziej dziwne, i męczące. Z każdą kolejną minutą przybywania w szpitalu nęciłam się tym, o czym nie miałam pojęcia. Gdy tylko kładłam głowę i zasypiałam, przenikałam między scenkami w moim umyśle - które skądś kojarzyłam, jednak miałam wrażenie jakby nigdy się nie zdarzyły. Gubiłam się w tym, omdlenia stały się rutyną. Często traciłam "świadomość" na krótki czas, gdy tylko byłam przemęczona, albo znerwicowana. Gdy chodziło jednak o dłuższe 'bujanie" w obłokach, to ten proces był bolesny. Zdarzyło mi się to tylko wtedy gdy Ben, mój kolega z sali - niechcący potknął się o torbę, i spadł na moje łóżko na którym akurat leżałam. Moja głowa zaś nie wytrzymała takiego ciężaru, i znów straciłam przytomność. Z tego co się dowiedziałam, nie trwało to długo - jednak Ben już zdążył się wystarczająco przerazić. Pamiętam jeszcze jego słowa; "O jezu, przepraszam Cię Jas. Już nigdy więcej nie wejdę poza próg tych drzwi, bo jeszcze rozniosę całą salę, i zamiast na chemioterapii będę leżał na oddziale psychiatrycznym. 
Ben ma białaczkę, dowiedział się o tym już dawno temu. Lekarze jednak twierdzili że jego stan jest stabilny, i było mało szans na to że jego samopoczucie może diametralnie spaść. Jakby nawet miało się tak stać, to mówił że mimo to byłby nadal taki sam, bo nie może mnie zostawić bez opieki. I w sumie miał rację. Tata ograniczył się do odwiedzin raz w tygodniu, Ethan zaś przychodził codziennie ale od tamtej sytuacji ze śpiączką stał tylko za szybą - a ja widziałam mało wyostrzony kontur jego postaci. Zresztą, Lizz nie obarczyła mnie żadnym emailem, sms'em, telefonem - nic z tych rzeczy, chyba była zbyt zajęta przedwczesnym zdobywaniem kolejnych partii naiwnych chłopaków.

***

Zbudziły mnie dość głośnie rozmowy z sali, uchyliłam lekko powieki podnosząc głowę. Spojrzałam na zegarek ścienny, 13:30 a Bena nadal nie było. Może przyszedł wcześnie, ale widząc że śpię nie chciałam mnie budzić? Snułam tak banalne przypuszczenia, że dla samej mnie stały się dość żałosne, przecież były ważniejsze rzeczy niż przybywanie ze mną w jednej sali. Mimo tego postanowiłam ograniczyć się tylko do tego, i nie zaprzątać sobie głowy w chwili obecnej niepotrzebnymi sprawami. 
- Cześć Jasmine, jak się spało? Z uśmiechem zagadnęła mnie pielęgniarka, stanęła przy moim łóżku i zaczęła przygotować to co zawsze - zastrzyk. Nie odpowiedziałam jej, tylko lekko wzruszyłam ramionami, po czym podciągnęłam rękaw udostępniając jej miejsce do kolejnego wkucia.
- Będziesz miała nową koleżanką, Jenny. Wypowiedziała "robiąc swoje", a ja dopiero teraz zorientowałam się że za jej plecami stoi szczupła dziewczyna. Miała jasne proste blond włosy do ramion, i niepewny uśmiech. Uniosłam brwi, nową koleżankę? Słucham? Przepraszam bardzo, o nikogo się nie prosiłam, i nie mam ochoty zawierać nowych znajomości. Nie powiedziałam oczywiście tego na głos, tylko stęknęłam.
- A jej niby co jest? Nie wygląda na obłożnie chorą. Wycedziłam, pielęgniarka spojrzała się na mnie przerażonym wzrokiem.
- Jasmine!
- Nic nie szkodzi. - Odpowiedziała dziewczyna, i aby rozwiać moje wątpliwości podciągnęła prawą nogawkę od spodni. Miała protezę która zaczynała się od biodra. Przez chwilę wydawało mi się że sama wyglądam na przerażoną, ale to "złudzenie" nie trwało długo - nie łapały mnie żadne wyrzuty sumienia. Obie nie zauważyłyśmy jak pielęgniarka wyszła z sali, ja patrzyłam się na dziewczynę morderczym wzrokiem, a ona z błogim spokojem.
- No i co w związku z tym? Ben ma białaczkę, a wystarczy że ty założysz sobie "protezkę" i problem z głowy. 
- Kim jest Ben? 
- No właśnie, nie wiesz! Fuknęłam odwracając głowę w drugą stronę, nie wiem czemu byłam tak sceptycznie nastawiona odkąd ją zobaczyłam. Nie wiem czy nawet miałam świadomość tego co mówiłam, i robiłam - mdlenia zaczęły mnie ograniczać. 
- Nie ograniam czemu od razu na mnie naskakujesz, ale dług trzeba spłacać. - Wypowiedziała, schylając się po swoją torbę. 
- Słucham? O jakim długu ty mówisz? 
- Ciesz się tym, co masz każdym drobiazgiem gdziekolwiek jesteś. Nie myśl o miejscach w których cię nie ma. - Mówiła to prawie szeptem, mimo tego zrozumiałam każde słowo. Jakbym czytała jej z ust.
- O co ci chodzi dziewczyno?
- Zrozumiesz. 
Powiedziała tylko to i wyszła, serio. Żywiłam do niej zwykłą nienawiść, ale jaki był tego sens. Czy nie przesadziłam? Co miała na myśli wypowiadając ten "pseudo inteligentny cytat"? Machnęłam ręką, po czym położyłam się na drugi bok usiłując zasnąć w oczekiwaniu na Bena. W końcu się udało.

***

- Shavari, wreszcie wstałaś! Ileż to można odpoczywać? - Przed moimi oczami pojawił się smolisty łeb Gideona.
- Czy-y, ja ze-eemdlałam? - Zaczęłam się jąkać, leżałam  na jakiejś "miękkiej ściółce"- ale mimo tego, panująca temperatura nadal powodowała drżenie mojego wilczego ciała.
- Jasne, ale teraz już krócej "spałaś". Mdlejesz coraz miej, Twój ojciec się cieszy - zresztą, jak my wszyscy. Odzyskałaś już pamięć? 
- Ni-ee wiem, chyba tak. - To była prawda, pojawiło się takie światełko w tunelu, pełno wspomnień ze snu, mimo że w świecie realnym byłam zwykłą Jasmine.
- Świetnie, w takim razie możesz dziś z nami zapolować!
- Co...Zapolować? To znaczy, z kim? 
- Z całą watahą. 
- Co?
- Shavari, czy ty siebie słyszysz? C a ł a  W a t a h a - idziemy wszyscy. 
- Nie wiem czy to dobry pomysł. - Pokręciłam łbem, jakbym odgrywała świetną rolę sowy. Robiłam tak póki z owego transu nie wybudził mnie trzask łamanej gałęzi. Gideon uniósł uszy, po czym zasłonił mnie w razie czego swoim potężnym ciałem. Czy jakikolwiek odgłos będzie oznaką że ktoś chce mnie zabić? Bo jeśli tak, to nie będę wcale wychodzić z "pałacu" - żeby zaoszczędzić sobie, i Gideonowi czasu.
Blanche - wypowiedziała drobna wilcza postać prawie szeptem, wyłaniająca się zza drzew. W realnym życiu stwierdziłam że był to bardziej francuski akcent, jednak w snach chyba takie rzeczy nie występowały. Była nawet mniejsza ode mnie, a w porównaniu do Gideona to mogłaby być jego córką.
- Niphre, to "zaszczyt" Cię tu gościć. - Odpowiedział, miałam wrażenie że drwi sobie z tego "narybka" jakim była ta wadera, jednak ona nie wygląda na przejętą jego słowami.
- Wzajemnie Gibusie. - Gdyby był tu Ben, razem byśmy stwierdzili że jest to mega śmieszne co ona powiedziała. Uwielbialiśmy slang, tak jak większość typowych nastolatków. Nie spodziewałam się jednak że sprawa tak się potoczy, ów Niphre wcale nie uchyliła kąciku swojego pyska - była całkiem poważna. Gideon milczał, ja tak samo - zresztą nadal byłam zakryta w połowie jego ciałem.
- Muszę porozmawiać z Shavarion, idziesz ze mną.- Wycedziła spoglądając na mnie, i nie wyglądało na to że oczekuje na pozwolenie mojego "smolistego obrońcy".
- Mam za zadanie jej pilnować, Niphre. I nie obchodzi mnie to że potrzebujesz kolejnej "asysty" do testowania swoich wywarów. 
- Wciąż jesteś starej daty Gibusiu, nie mam ochoty się z Tobą użerać. Prędzej czy później będę musiała pozostać z Shavari sam na sam. I t y - nie masz nic do tego. - Obróciła się, pozostawiając za sobą kurz, który nie wiadomo jak powstał jak na te warunki pogodowe. Po tym jak przekonałam się sama, że odeszła na bezpieczną odległość - "wydostałam" się zza cielska Gideona, i spojrzałam na niego. Nie wydawałam się być przejęty, ale mimo to spojrzał się na mnie dociekliwym wzorkiem.
- To wiedźma, lepiej do niej nie podchodź. Tutaj jest bardzo szanowana, ale coraz częściej łamie swoje zasady. Od śmierci swojego ojca nie wychodzi z jamy, i nie często tutejsi ją widują. 
- To dlaczego teraz wyszła?
- Nie wiem, być może jesteś jej potrzebna - sęk w tym, aby wiedzieć w czym i po co. Nie narażę Cię na takie niebezpieczeństwo, nie wiem nawet dlaczego jeszcze ona stąd nie została wygnana. 
W tym momencie, wydawał się być trochę zdruzgotany, ale wciąż pewny siebie. Milczałam dopóki pewne zdarzenia nie przepłynęły niespodziewanie w mojej głowie.
- Ja ją znam.. 
- Słucham?
- Pomagałam jej, to ona - to ta z łapaczem snów! Ona mnie tu zaciągnęła. 
- O czym ty mówisz Shavari?
- Nieważne, muszą ją znaleźć! Po czym ruszyłam biegiem w stronę po której niedawno kierowała się Niphre. Nie miałam świadomości że sama mogę się zgubić, zdawałam się na instynkt. Mój wilczy instynkt. Jednak ta "radość" nie trwała długo, nagle ni stąd  wyskoczył mi Gideon. Jednym susem zagrodził mi drogę, powalając mnie delikatnie na ziemię - tak że nie miałam dostępu ucieczki.
Ciesz się tym, co masz każdym drobiazgiem gdziekolwiek jesteś. Nie myśl o miejscach w których cię nie ma.
- Słucham? 





czwartek, 20 listopada 2014

Chapter 6 - To tylko sen

Ponad 1000 wyświetleń! Nie sądziłam że do tego czasu wytrzymam. Zawsze traciłam zapał, a  teraz wciąż mam nowe pomysły, i nie zapowiada się że szybko zostawię bloga. Dziękuje za każdy komentarz, odwiedziny, przeczytanie czy obserwację - i tak jak każdego, to motywuje!
Uniosłam powieki, w pierwszym momencie po przebudzeniu byłam przerażona. Nie wiedziałam gdzie jestem, spanikowałam. Dopiero gdy spróbowałam się podnieść, poczułam że jestem 'przybita" do łóżka. Lekko pokręciłam głową z nadzieją że coś zobaczę, poduszka jednak zapadała się coraz bardziej pod moim ciężarem. Po kilku sekundach zdarzenia z tamtej pory wróciły, wszystko mieszało mi się w głowie. Czułam się dziwnie, jakby pozostawiona sama sobie - a wokół mnie tylko idealnie białe ściany, dwie małe szafeczki na których leżało kilka kolorowych czasopism , i nic więcej. Sala szpitalna nie była duża, mogłabym mieć wszystko w zasięgu wzroku gdyby nie to że moje ręce były bezwładne, a do prawej dłoni miałam przybity wenflon. Z zewnątrz dobiegały mnie czyjeś głosy, tak jak to w każdym szpitalu - wszystko w pośpiechu. Ta lekka "fascynacja" trwała dopóki nie usłyszałam nacisku na klamkę.
Gdy postać przybliżyła się, zobaczyłam w nim tatę. Wyglądał na zdziwionego, a w jego oczach widziałam łzy. Patrzyłam się zaskoczona na niego, nie wiedząc o co chodzi. Przecież żyje, nic mi nie jest.
- Jasmine... - Wypowiedział prawie szeptem, po czym złapał mnie delikatnie za dłoń - a ja wciąż nie wiedziałam o co chodzi.
- Cześć tato. - Byłam niepewna, tata powinien się cieszyć że jestem cała i zdrowa, a on zamiast tego płakał. Inni rodzice tak by nie zareagowali.
Nagle tata pochylił się, i pocałował mnie w czoło. Jego łza spłynęła na moją twarz, on odwrócił się i poszedł w stronę drzwi. Kątem oka widziałam tylko jak z kimś rozmawia, zapewne był to lekarz. Tak przynajmniej zdarzało się w amerykańskich filmach. Byłam pewna że jestem jego główną bohaterką. Po kilku minutach znów usłyszałam jego kroki, obok niego szła jeszcze jakaś postać. Zamarłam, rejestrując całą sytuację w głowie. Ponownie drzwi od sali szpitalnej otworzyły się. Koło taty stał Ethan.
- Ethan? Co ty tu robisz? - Zrobił zdziwione oczy, tak samo jak ja. Chyba nie spodziewał się takiego pytania z mojej strony. Wzruszyłam ramionami, na tyle ile mogłam i spojrzałam się na tatę. Nic nie powiedział. Nagle mój brat odwrócił się do taty, i zaczął coś szeptać. Tylko tyle mogłam wywnioskować.
Tata odszukał mojego wzroku, jednak po ułamku sekundy wbił oczy w ścianę.
- Leżałaś w śpiączce 3 miesiące Jasmine, nikt tego nie rozumiał bo po przyjeździe sanitariuszy jeszcze byłaś przytomna. Podejrzewali jakiś uraz głowy, jednak badania nic nie wykazały. 
Zaniemówiłam, naprawdę. W tym momencie wszystkie pytania które chciałam zadać, wydały się odległe. Cała "układanka" złożyła się magicznie w całość, a ja byłam tylko jej malutką cząstką.
- To...niemożliwe. - Powiedziałam drżącym głosem, Ethan widząc to wstał i wyszedł z sali trzaskając drzwiami. Moje 3 miesiące życia przeminęły momentalnie, a ja przez ten cały czas myślałam że byłam w jakimś cholernym transie, śnie - cokolwiek, co mogło to wytłumaczyć. Tata zrobił zakłopotaną minę, po czym przejechał rękami po swoich włosach.
- Razem z resztą rodziny stwierdziliśmy że nie będziesz już chodziła do szkoły, zorganizowaliśmy Ci nauczanie prywatne. 
- Słucham? Z resztą rodziny? Nauczanie prywatne? O jakiej rodzinie ty mówisz? O ciotce, Marshalu, a może pseudo babci która nie reagowała gdy byliśmy w potrzebnie? Nie ma reszty rodziny! 
- Jasmine, wiem że jest ci przykro - ale lekarze stwierdzili że to nie jest bezpiecznie dla ciebie, nie wiedzą co Ci jest. A każdy lekki wstrząs może spowodować tragedię. 
- Nie tato, nie jest mi przykro. Jestem zła, cholernie zła. - Nie obchodziło mnie to, czy moje słowa go zabolą czy nie. Byłam wściekła. Podjęli taką decyzję, bez konsultacji ze mną. Być może moja "porządna" rodzinka nie miała pewności czy się obudzę. Na samą myśl o tym, moje ciało przechodził dreszcz. Nie chciałam nawet tworzyć takich scenariuszy.
Tata nie odpowiedział mi nic, chyba za dużo wydarzeń jak na kilka minut rozmowy. Nie było mi przykro. Jednak chcąc, czy nie chcąc musiałam mu o czymś powiedzieć.
- Miałam dziwny sen, widziałam Ethana jako dziecko. Ale nas, i mamy tam nie było. Nie rozumiem. Wyglądało to tak realnie. - Tata uniósł brwi, i przez chwilę przez jego twarz przeszedł niepokój.
- W czasie śpiączki u niektórych wywołuje to takie objawy, daj sobie spokój - to tylko zwykły sen. - Zachowywał się jakby przed czymś uciekał, jednak moja intuicja była silniejsza niż jego przeczące słowa. Widocznie mówił tak, bo sam chciał w to wierzyć - i przy okazji "zawrócić" mnie z tego tematu, w przeciwną stronę.
- Ale ja jestem pewna że to ma jakiś związek z tym co mi się przytrafiło! 
- Powiedziałem już, daj sobie z tym spokój. Wszystko jest na swoim miejscu, to był nieszczęśliwy wypadek który mógł się skończyć tragedią. Odpocznij. - Po tych słowach, wyszedł i po prostu mnie zostawił. Znów byłam pozostawiona sama sobie. Jednak nie zapomniałam ani razu o smutnej dziecięcej buzi brata w moim śnie, o Gideonie, wilkach i imieniu Shavari - o mnie. W mojej głowie odbywała się walka, między słowami taty a moimi "spostrzeżeniami" i intuicją. Widziałam jak Ethan stoi za szybą, i mi się przygląda. Właściwie to był zamyślony, błądził gdzieś tak samo jak ja. Ale ja chciał mimo wszystko poznać wnętrze jego głowy. Zaprzestałam jednak gdy do sali weszła pielęgniarka, wkuła mi igłę w wenflon - a ja odpłynęłam w krainę snów.

Wiem że rozdział króciutki, ale czuję się fatalnie. Od poniedziałku nie byłam w szkole, przez chorobę - czekam tylko, aż to cholerstwo przejdzie. 



czwartek, 13 listopada 2014

Chapter 5 - czasoprzestrzeń

Dziś trochę więcej akcji, tak przynajmniej myślę. Chyba dość krótko, ale znośnie :>
Od dziś możecie też mnie spytać na asku: http://ask.fm/zacerr


Widziałam ból, emocje na drobnej chłopięcej twarzy, przyjrzałam się - to Ethan, miał około 11lat. Trzymał w ręku kubek z herbatą, i płakał.
 Dlaczego?
Jakiś mężczyzna podszedł do niego, i złapał za nadgarstek. Obserwowałam całą tą sytuację, mężczyzna przysunął roztrzęsionego Ethana do swojej piersi, uspokajał go. Po kilku sekundach dołączyła do nich kobieta, miała zapłakane oczy, makijaż pomieszany z łzami. Nie rozumiałam tego,
nagle nastąpił błysk, i przerażająca cisza.

***
- Shavari, otwórz oczy! 
- Wody, dajcie wody!
- Szybko, Harkon jej oczekuje. - Tysiące głosów przechodziło mi przez głowę, nagle poczułam dziwny przypływ zimna, ktoś oblał mnie wodą. Otworzyłam oczy, wrzasnęłam gardłowo. Nade mną były pochylone wilcze łby, które przyglądały mi się z rosnącą ciekawością. Chciałam jak najszybciej się obudzić. Drżałam z przerażenia. W kilka sekund podniosłam się, i instynktownie zaczęłam biec przed siebie. Słyszałam jak ktoś jeszcze krzyczy, a ja nie wiedząc co robię biegłam dalej. 

Zwolniłam dopiero gdy byłam koło strumyka wody, znajdywał się on koło wejścia do lasu. Coraz bardziej się ściemniało, a ja była znów sama. Nigdy wcześniej nie miałam tak realnego snu, bałam się tego co kiedyś mówiła mi pani terapeuta. Może to były pierwsze objawy schizofrenii, albo halucynacji. Nie wiem. 
Skierowałam się parę kroków stronę strumyku, zanurzyłam w nim głowę z nadzieją że się obudzę. Nic. Popatrzyłam w taflę wody, nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Byłam sparaliżowana. 
Moje odbicie przedstawiało drobną rudą wilczycę, z niebieskimi oczami, i wydłużonym pyskiem. Nic z tego nie rozumiałam. Chciałam płakać, ale nie potrafiłam. Czułam się jak w książce fantasty, o zagmatwanym zakończeniu. Ale to był dopiero początek.
- Piękny wieczór, prawda? - Nawet nie zauważyłam, gdy wielkie, czarne jak smoła ciało przemknęło między mną, i przysiadło się. Milczałam, udając że nie dostrzegłam jego obecności, jednak tak naprawdę lustrowało mnie to od środka - co ja tu robię?
- Nie jesteś zbyt wygadana Shavari, napędziłaś nam wielkiego strachu. Twój ojciec się o Ciebie martwi. - Teraz byłam pewna że słowo "Shavari" jest kierowane do mnie, powoli zaczynało mnie to irytować, ale nic nie mogłam zrobić, tylko czekać. 
- Mam na imię Jasmine. - syknęłam gwałtownie. Smolisty towarzysz chyba się zmieszał, bo przez chwilę nie wiedział co powiedzieć. 
- Nie, masz na imię Shavari i jesteś następczynią naszego rodu, twój ojciec to Harkon - i chce Cie widzieć, straciłaś przytomność - nikt nie wiedział co się z Tobą dzieje.
- Nie straciłam przytomności. 
- Straciłaś, podczas wspólnego polowania. Twoja matka miała rację, to zbyt szybko dla Ciebie. Nie jesteś gotowa. - Zawrzało we mnie, tak było zawsze gdy ktoś wspominał o mojej matce. Stawałam się wtedy potworem, i dzieliłam wszystko na drobne kawałeczki co mi stanęło na drodze. 
- Moja matka nie żyje. - Fuknęłam, obracając łeb w jego stronę. To był pierwszy raz gdy na niego spojrzałam, przemawiała mną nienawiść. To nie był dobry moment. 
- Potrzebujesz pomocy.
- Potrzebuję wrócić do domu, muszę.
- Tu jest Twój dom. 

*** 

- Widzę że ostatecznie Gideon Cię przekonał, moja córko. - Po długiej, i mało aktywnej rozmowie z mojej strony ze smolistym, zdecydowałam się za nim iść. Nie było to dla mnie jakąkolwiek przyjemnością, ale nie pozostało mi nic innego. Nie znałam tutejszej krainy, to wszystko było dla mnie obce. Wciąż miałam nadzieję że to jedynie nieszczęśliwy sen, ale z każdą minutą stawało się to coraz bardziej realne. Czarny basior, który jak się okazało ma na imię Gideon - przyprowadził mnie do miejsce w którym siedział Harkon. Wydawało się to bardziej ludzkie, gdyż zimną posadzkę zdobiły różnokolorowe dywany. Z zewnątrz przypominało to zamek, jednak w środku było to prawdziwą mieszanką. 
Słowa "moja córko" jeszcze bardziej zbiły mnie z tropu, Harkon nie przypominał w żadnym stopniu mojego ojca. Z drugiej strony może byli tak zdruzgotani zniknięciem tej swojej Shavarii, że pomylili mnie z kimś innym, i starali się czymś zapełnić tą pustkę. 
- Chciałbym wiedzieć czy coś Cię trapi moja droga Shavarii, ostatnio twoje mdlenia są coraz częstsze. Ja i matka martwimy się. Trudno mi patrzeć jak za każdym razem zapominasz coraz więcej rzeczy. Nie chcę nawet myśleć co będzie dalej. Może to znów przez te twoje wizje...
- Jakie wizje? - Wyrwało się ze mnie niezamierzane pytanie, które przypominało skomlenie. Jakbym bała się, że jestem winna. A jeżeli to prawda? Jeśli zapomniałam kto jest kim? Jeśli nie wiem, kim sama teraz jestem? To wydawało się najgorszym scenariuszem, nie chciałam nawet sobie przytaczać takich myśli. 
- Znowu to samo, Gideon wprowadzi Cię w ten temat ponownie. Nie martw się córko, może wkrótce uda nam się wyprodukować lekarstwo na "to coś". Nie tylko ty się męczysz. 
Usłyszałam tylko to, potem nie było już nic. Tak jak wcześniej, ukołysała mnie ciemność. 

***

Słyszałam głosy wokół siebie, szum drzew sponiewieranych przez wiatr, i prace silnika od samochodu. Nie miałam pojęcia co się dzieje. Wzięłam głęboki wdech, coś uwierało mnie w potylicę. definitywnie moja głowa spoczywała na czymś twardym. Uchyliłam nieco powieki, czyjaś twarz pojawiła mi się przed oczami. Ktoś mówił coś do mnie, jednak nie wszystko rozumiałam. Dostrzegłam tylko zamazane postacie, czułam się ociężała. 
- Jasmine, widzisz mnie? - Mężczyzna poklepał mnie lekko po policzku, nie mogłam dojrzeć jego ubioru, byłam słaba i niepewna. Jednak przypuszczałam że to może być sanitariusz. 
- Ile widzisz palców? - Pomachał przede mną dwoma palcami, nie miałam wątpliwości. 
- Dwa
- Dobrze, teraz Cię zabierzemy do szpitala. Twój tata jest już w drodze. - Nie odpowiedziałam nic, ułożyłam tylko głowę na boku. Poczułam drobny wstrząs pod moim ciałem, i miętoląc łapacz snów po prostu zasnęłam. I dalej nie było nic. 


piątek, 7 listopada 2014

Chapter 4 - Dziwny przypadek

Nie wiem czy komuś będzie chciało się czytać, do końca. Ale jeśli tak to mam nowinkę że jutro chyba będzie też rozdział, i być może ciekawszy :3

Nie wiem ile tam leżałam, wokół mnie było ciemno. Nie znałam godziny, minuty, nie wiedziałam gdzie jestem. Zbudziło mnie ciche skomlenie, jakby coś, lub ktoś nie chciało zostać odkrytym. Byłam przestraszona i zdezorientowana, nie chciałam nawet wiedzieć ile czasu zajęło moje spanie pod drzewem. Było zimno, a ja tylko drżałam. Skomlenie jednak nie ustawało, a ja chciałam za wszelką cenę dowiedzieć się co to jest. Nie miałam pojęcia czy to moja ciekawość, czy raczej strach sprawiły że posunęłam się do takiego kroku. Chciałam się podnieść, jednak nagle poczułam przeraźliwy ból. Dopiero teraz zorientowałam się że moja ręka jest bezwładna, każdy najmniejszy ruch sprawiał że robiło mi się słabo. Mruknęłam kilka przekleństw pod nosem, aby skupić się tylko na rozpaczliwym "pisku który z każdą minutą, był coraz głośniejszy. Ale najpierw trzeba było pomyśleć jak wstać, aby uniknąć dodatkowego bólu i pogłębienia obrażeń. Kątem oka spojrzałam szybko na rękę, na moje szczęście to prawa była uszkodzona, czułam jak krew zaschła po drugiej stronie mojego swetra. Jestem leworęczna, dlatego ułatwiało mi to zrobienie jakiejkolwiek czynności.
Chwyciłam mocno zdrową ręką za gałąź, drzewa pod którym spałam, naparłam mocniej barkiem o pień, i spróbowałam się podciągnąć na górę. Niestety uścisk którym obarczyłam gałąź był zbyt słaby. Po minucie postanowiłam znów spróbować, tym razem była to jeszcze bardziej nieudolna próba niż wcześniej.  Jęknęłam, powoli traciłam nadzieję że uniosę się na własnych siłach. Może to wydawać się dziwnie, jednak w tym momencie byłam jak sparaliżowana. Ból ręki, sprawiał że cała prawa część mojego ciała zdrętwiała. Byłam w kropce.
- Cholera - wypowiedziałam gdy tylko znów usłyszałam wycie, teraz już byłam pewna że to co nazywałam dziwnym odgłosem, było skomleniem. Moja ciekawość podarowała mi odrobinę energii, a skoro "ciekawość to pierwszy stopień do piekła", a ja jestem chodzącą apokalipsą  - to nic mi chyba nie grozi.
Tym razem zastosowałam inną taktykę. Powędrowałam dłonią do "szczeliny" między jedną gałęzią, a drugą. Próbowałam się ponownie podciągnąć, mając przy tym w razie czego podpórkę. Jednak moje "szczęście" jest równe 0%, dlatego po jakimś czasie bezsensownego wiszenia straciłam siły, nie przemyślałam tego - co się stanie jak to się nie powiedzie, teraz już wiedziałam. Moja dłoń nadal znajdowała się między gałęziami, a gdy chciałam jednak ją opuścić na dół aby myśleć nad kolejnymi próbami "wyzwolenia", zorientowałam się że dłoń nie mogła się wysunąć się przez przybity tam gwóźdź. Nie wzięłam tego wcześniej pod uwagę. Moją ręką, od szpikulca dzieliło tylko kilka milimetrów - jeden niefortunny ruch, i moja ręka stałaby się cholernie ohydną raną, która wygląda okropnie, aż chciałoby się rzygać. Nigdy nie bałam się krwi, w sumie to już od dziecka była wieziona po szpitalach, miałam bardzo słabą odporność - więc przyzwyczaiłam się. Teraz była to inna sytuacja, czułam się jak ptak pod odstrzałem i zranionym skrzydłem. A bez tego nie uniesie się w górę, musiałam myśleć instynktownie.

Przez coraz większą panującą ciemność, moja widoczność malała. Skomlenie ustało, być może zwierzę poszło spać, albo umarło. Nie wybaczyłabym sobie, chociaż nie była to moja wina. Trwałam tak z jedną zdrętwiałą ręką która opierała się o pień drzewa, i z drugą która utknęła. Zdecydowałam się na ostateczny krok. Przyjęłam inną pozycję na klęczkach, aby mieć dokładniejszy obraz sytuacji. Teraz, albo nigdy. Jednym ruchem oswobodziłam swoją dłoń, wiedziałam co się stało. Koniec gwoździa wbił mi się w rękę tworząc sporą otwartą ranę, nie było innego wyjścia. Syknęłam z bólu, pozostawiając po sobie tylko kropelki krwi na korze. I nagle stało się coś, co cholernie mnie zirytowało, ale i w pewien sposób wybawiło. Do kory były przybite szczebelki, takie jak tata zrobił podczas budowania domku na drzewie. Nie zauważyłam tego wcześniej, i gdyby nie ta sytuacja to zaczerwieniłabym się jak burak. Zębami rozwiązałam czerwoną bandanę, i owinęłam nią krwawiącą rękę. Zachowywałam się tak jakbym miała olej w głowie, nie liczyłam się z konsekwencjami, i robiłam zamiast najpierw pomyśleć. Przynajmniej teraz wiem skąd się wziął ten gwóźdź. Złapałam za stopień belki, lekko się chwiała jednak tym razem byłam zbyt stanowcza i zdeterminowana, naparłam na nią swoim ciężarem na tyle ile mogłam - aby stopień się wyrównał. Kilka sekund odpowiadało za wszystko. Podciągnęłam się jednym silnym ruchem, napinając swoje 'mięśnie". Trwało to kilka sekund, udało mi się. Znów usłyszałam skomlenie.

***

Pokierowałam się jak najszybciej w stronę, z której pochodziło skomlenie. Co chwilę potykałam się o własne nogi,  nie wiedziałam gdzie biegnę - kierowałam się intuicją. Czułam że zbliżam się do zwierzęcia, która już od dawna "woła o pomoc". Miotało mną podniecenie, strach i ciekawość, byłam takim związkiem kumulacyjnym. Tylko raz zatrzymałam się na kilka sekund, aby spojrzeć w niebo. Straciłam poczucie czasu, robiło się już widno. Po tym zaczęłam biec, nie zważałam na ból dłoni, i całej ręki. Tą w lepszym stanie, podtrzymywałam drugą na tyle ile mogłam. Czułam jak krople potu spływają mi po twarzy, tak szybko to nie biegłam nawet na wf-ie. Dziś stałam się łowcą. 
Gdy już traciłam resztki sił, znów usłyszałam ten dźwięk. Jakby zwierzę chciało mnie pokierować, jakby wiedziało że tu jestem, i jakie mam zamiary. To co zobaczyłam, przerosło moje wizje, i wyobrażenia. 
Przed moimi oczami leżał wilk, był biały a na jego idealnie czystej sierści było widać pałąk wbity w jego brzuch. Był on drewniany, i ostry jak dzida. Taki zastawiano na tutejsze dziki, które nawet często chodziły po miastach, nie wywoływały jednak wielkiego strachu - póki nic nie robiły, ludzie traktowali je jak swoich, jednak niektórym przeszkadzało to na tyle - że kopali rowy, wsadzając w ich głąb wielkie ostre pałąki na które każde zwierzę mogło się nadziać.
Wilk leżał z głową ułożoną na ziemi, był prawie bezwładny jak moja ręka. Na brzuchu miał zaschniętą krew, ale ta nadal leciała. Stracił już dużo krwi, a ja nie miałam pojęcia co robić. Dla mnie to był obraz prawdziwego dramatu, na mojej twarzy malowało się przerażanie - tak przynajmniej myślałam. Zwierzę leżało spokojnie, i gdy zbliżyłam powoli swoją rękę do jego karku, spojrzało tylko na mnie swoim błogim wzrokiem. Z jednej strony bałam się że w każdej chwili może mnie zranić, ale jak w takim stanie? Zaczęłam gładzić jego pysk, wzdłuż karku, mówiłam szeptem takie słowa jak mama do mnie gdy byłam mała, jak do dziecka. Nie kontrolowałam się, przecież i tak mnie nie rozumiał. Moja ręka była widocznie dla niego ukojeniem, bo przymknął oczy jakby odpływał w najpiękniejsze sny. Musiałam jednak zaprzestać, trzeba było działać. I choć nawet nie wiedziałam co robić, to intuicja dała mi pewne wskazówki. Zdjęłam ponownie bandankę, która opasała moją rękę. Sprawiło mi to wielki ból, ale zacisnęłam żeby i skupiłam się na najpiękniejszej istocie jaką widziałam. Aby oszczędzić bólu zwierzęciu, jednym ruchem wyjęłam pałąk z jego brzucha. Na szczęście, nie przebił brzucha na wylot. Zwierzę pisnęło, a mnie to chyba bardziej bolało niż jego.
Pomoczyłam bandanę w kałuży, i zaczęłam przemywać delikatnie ranę. Traktowałam go jak równie go sobie, w sumie można powiedzieć że nawet lepiej. To nie była mama, to nie był tata, nie Lizz - ale to było tak interesujące stworzenie, że przerastał ich wszystkich pod pewnymi względami. Namaczałam i przemywałam, będąc świadoma że woda z kałuży, nie jest tak czysta i zdrowa. Jednak nie było nic innego. Po 6 bolesnych dla mnie takich ruchach, przepasałam z dwóch stron brzuch zwierzęcia bandaną. I jedynym powodem dzięki któremu mi się udało, to bardzo mała szerokość wilka, był wygłodzony. Pozostawało mi tylko czekać, i choć sama nie byłam w najlepszym stanie to troszczyłam się bardziej o zwierzę, niż o siebie.
Pogładziłam ponownie jego kark, i poczułam coś twardego między palcami. Na szyi miał dziwny wisiorek, chyba łapacz snów - kiedyś pokazywali nam takie na wyciecze, podczas poznawania obrzędów innych ludów. Nie zastanawiało mnie, skąd to się wzięło na szyi wilka, do czasu.
W pewnym momencie miałam mroczki przed oczami, głowa paliła mnie jakby ktoś wsadził ją do kominka. Jedyne co usłyszałam to syreny policyjne, a ja z łapaczem snów w rękach przemknęłam między koszmarami, i najlepszymi fragmentami mojego życia. 

wtorek, 4 listopada 2014

Chapter 3 - I własnie tej nocy, wilk jest zaledwie cieniem.

Przydłużyłam chapter przez tą sytuację z ojcem, niestety ;_; Wiem że piszę cały czas że "w następnym, i następnym" ale tym razem będzie na 100%. Zapraszam do przeczytania fabuły, i obejrzenia zwiastuna - z którego jestem dumna :]

Rozgoryczona wzruszyłam ramionami, nie chciałam słuchać ojca. Nie wiedziałam czy jestem bardziej zła, czy smutna. Czułam się cholernie źle, nie odpowiedziałam mu. Wiem że to było egoistyczne z mojej strony, ale tak nie mogło być. Ja nie byłam gotowa. Poderwałam się, że rower który był już przygotowany do wyjazdu, spadł na ziemię. Miałam ochotę wykrzyczeć mu tak wiele spraw, w tej chwili go nienawidziłam, i nie był moim ojcem. Nie czułam tego. Wbiegłam do kuchni, gdzie ojciec zaczął kończyć kanapki. I chyba oczekiwał odpowiedzi z mojej strony, ale zamiast nich otrzymał kolejną wiązankę przekleństw, razem z zarzutami które męczyły mnie od dłuższego czasu.
- Mama niedawno zmarła, a ty ze stuprocentową świadomością zapraszasz ciotkę. Jesteś żałosny. - Zrobił przerażoną minę, która mieszała się z odrobiną nienawiści do tych słów. Nie było mi go szkoda. Teraz zależało mi tylko na sobie, i na spokoju mamy. Nie byłam za bardzo wierzącą osobą, nigdy nie przypuszczałam że coś może panować nad ludzkich losem, że coś po śmierci nas czeka. Ale w głębi duszy miałam nadzieję, że mama tam trafiła. Należało jej się. Była wspaniałą kobietą. Pomagała w hospicjum, zorganizowała zbiórkę pieniędzy dla bezdomnych -  i tych ze złą sytuacją finansową. Kiedyś nawet przyprowadziła do domu kobietę z dzieckiem, których wyeksmitowali z domu. Nie byliśmy tym zadowoleni. Ja musiałam dzielić pokój z Ethanem, tata spał na kanapie, a mama na fotelu w kuchni. Mimo tego że musieliśmy się ściskać w domu, i nie mogliśmy swobodnie poruszać się po naszym mieszkaniu - to po tym jak kobieta z dzieckiem opuściła nasze mieszkanie, ulżyło nam. Nie dlatego że ulżyli nam pod pretekstem wolnego pokoju, tylko dlatego że chociaż przez kilka dni znaleźli miejsce w którym mogli czuć się bezpiecznie. To było tak jakby ktoś zdjął mi kamień z serca, i ono chciałoby wylecieć z mojej klatki piersiowej prosto do nieba. Dlatego to tak bardzo mnie bolało.
- Widzę że bardzo Ci zależy na tym, aby cała reszta rodziny łącznie z Tobą była do końca życia smutna, i w traumie bo zmarła mama. Jas, zrozum - ja też ją kochałem, ale to naprawdę nie ma sensu. Robisz sobie kolejne problemy, nie zmienisz przeszłości. 
- "Kochałem"? Więc teraz jej już nie kochasz, bo nie żyje? A może masz już jakąś laskę na boku, i specjalnie tak robisz? Nie zdziwiłabym się. 
Stało się, zaniemówił. Po kilku sekundach otworzył buzię, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Nie miałam ochoty z nim rozmawiać, czułam się rozgoryczona jakbym była rąbkiem tej rodziny. Taka inna, zamachnęłam się dłonią na kanapki które przygotował, nie było to nawet zamierzane. Ręka automatycznie poleciała mi w tą stronę, zwalając tym samym je z blatu. Wybiegłam trzaskając drzwiami. Słyszałam jak jeszcze coś za mną krzyczy, zamknęłam oczy z których lały się łzy, i z prędkością światła wsiadłam na rower. Nawet nie odwracałam głowy. Tym razem to było zamierzane, nie chciałam go słuchać. Pewne jest jednak, że szybko do domu nie wrócę.

***

Jechałam przed siebie, nawet nie patrząc na drogę. Zaczął padać deszcz, który w kilku sekundach zmieszał się z moimi łzami. Miałam tylko nadzieję, że jadę w dobrą stronę. W tym momencie nic się nie liczyło, byłam rozdarta, tak jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Nie chciałam nawet myśleć o tym, jak będę wyglądać gdy dojadę do szkoły. 
Z czasem wiatr stał się silniejszy, a ja pedałowałam do póki nie złapała mnie zadyszka. I zapewne jechałabym tak dalej, jak idiotka która nie wie co się wokół niej dzieje. No i stało się, pierwsze konsekwencje. Trwało to zaledwie kilka sekund, pędzący samochód nie zobaczył mojej postaci w tej zawiei. Obejrzałam się za siebie, i w ostatniej chwili skręciłam rowerem w przeciwną stronę od samochodu, gdyby nie ten unik - pewnie już dawno leżałabym w szpitalu. Skręciłam jednak na nierówne podłoże, prosto w rów. Rower zrobił fikołka, a ja razem z nim. Tylko że on zatrzymał się już wewnątrz rowu, a mnie wyparło jeszcze do przodu. Czułam się tak, jakbym spadała już długi długi czas, moja wściekłość zmieszała się z przerażeniem. W tym momencie myślałam tylko o tym, żeby przeżyć. Nagle poczułam silny ból, i nawet nie wiedziałam co dokładnie mnie boli. Jedynie co mogłam zrozumieć, to to że turlałam się  z górki. Gródki błota przyklejały mi się z niesamowitą szybkością do twarzy, rękami próbowałam napierać na ziemię aby przestać się "staczać" albo przynajmniej zwolnić. Jedynie co, to jeszcze bardziej pokaleczyłam sobie rękę. Łzy ponownie napłynęły mi do oczu. Miałam wrażenie jakby to był kawałek szkła który wbija mi się w dłoń. O mało nie krzyknęłam. 
Czułam jakbym turlała się tak wieczność, w rzeczywistości były to tylko marne sekundy. W końcu wylądowałam na równym podłożu, z ulgą odetchnęłam po czym otarłam mokrą, i brudną buzię.
Rozejrzałam się dookoła, nie wiedziałam gdzie jestem. Wokoło mnie był tylko las, drzewa, a wiatr nucił przerażające pieśni.
Spojrzałam na telefon, był cały mokry a w miejscu ładowarki i wejścia do słuchawek było błoto. Jęknęłam. Nie wiedziałam gdzie jestem, która jest godzina, ale jedno wiedziałam - z pewnością nie dojadę do szkoły. Było to totalne pustkowie, miałam jednak nikłą nadzieję że spotkam choćby jedną żywą duszę. Chciałam trafić do domu, wypłakać się w poduszkę - a moja orientacja w terenie była równa 0. Roztrzęsiona zwinęłam się w kłębek pod drzewem, po czym zapadłam w głęboki sen. A potem nie było już nic.


poniedziałek, 3 listopada 2014

Chapter 2 - Ethan

Kolejne rozczulanie się Jasmine nad swoim losem, w następnej części już przejdę do tego wątku fantastycznego, kiedy to Jas wybierze się do szkoły - ale niestety do niej nie dojedzie :)
Muszę się zwijać, ale napisałam tyle z nadzieją że już dzisiaj to wstawię - bo weny mam dużo.


W pośpiechu przygotowałam się, wyjmując rower z szopy która była w opłakanym stanie. Tata właśnie robił kanapki do pracy, a ja jako ofiara dzisiejszego dnia zajęłam się tym aby nie spóźnić się do szkoły. Głupio byłoby wypaść przed innymi, "taka nieodpowiedzialna Jasmine, która nawet nie potrafi dojechać na czas". Zdezorientowana oparłam rower o płot, nie zauważyłam jednak że przygniotłam tym samym swoją nogę, i gdy tylko ruszyłam się idąc po plecak, wywaliłam się jak długa na trawie. Na szczęście nie pobrudziłam sobie za bardzo spodni, ani niczego innego - jedynie co, to tata usłyszał jak z moich ust wydobywa się wiązka francuskich przekleństw. Tak zawsze robiła mama. Z natury była spokojną osobą, jednak z czasem wpadła na pomysł aby nauczyć się francuskich przekleństw, gdy tylko traciła cierpliwość. Nie było to raczej nieodpowiednie, bo i tak większość nie rozumiała znaczenia tych słów. Była moim wzorem, brałam z niej przykład na każdym kroku. Z czasem jednak tata przyzwyczaił się do wybryków mamy, i sam odkrył co znaczył jej ubogi "słowniczek". Nikt oprócz nas nie wiedział o tej "tajemnicy". Tylko raz jak szliśmy w centrum handlowym kupić dla mojego brata Ethana bluzkę. Szłyśmy ze śmiechem chichocząc po francusku; chatte, putain itp podobne rzeczy, których znaczeń lepiej nie znać. W pewnym momencie spojrzał się na nas jakiś Kanadyjczyk, zrobił wielkie oczy i odszedł w przyśpieszonym tempie. Przez kilka sekund nie wiedziałyśmy co się stało, ale gdy nagle zrozumiałyśmy że owy mężczyzna z pewnością znał francuski to wybuchnęłyśmy śmiechem.

***
Poczułam powiew chłodu, który rozmierzwił mi włosy. W tym momencie nie chciałam wiedzieć jak wyglądam, z pewnością nie była to kusząca fryzura. A takie rzeczy do stroju galowego nie komponują się dobrze. Westchnęłam zmęczona, poranek zapowiadał się nieciekawie. Zza otwartych drzwi od balkonu usłyszałam głos taty, znów próbował zgrywać dobrego ojca. Miałam wielki żal do niego, o to że sam przeżywał stratę mamy dogłębnie. Tak, że nie kontaktował się ze mną, ani z Ethanem który wydawał się najmniej przejęty. Aczkolwiek sama nie byłam lepsza, codziennie płakałam - stało się to nawykiem, nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Byłam taka..zagubiona? Czasami chciałam ukarać siebie za tak wielki egoizm, nie miałam pojęcia jak. Dzięki temu że wspominałam mamę, cały czas w naszej rodzinie panowała pamięć o niej, szloch i przygnębienie. Miałam wrażenie że to ja stwarzam tą atmosferę. 
- Jasmine, nie idź nigdzie po szkole. Przyjeżdża ciocia, i Marshal. - Zawrzało we mnie, wewnątrz stałam się największym tegorocznym wulkanem, który zaraz miał wybuchnąć. Naprawdę tego nie rozumiałam, mama dopiero co zmarła a on zaprasza ciocię, i jej syna bo nie może spędzić sam popołudnia? Ciotka zawsze była egoistką, i w dodatku zadufaną w sobie osobą. Nie lubiłam tego, i nie wydawała się zdruzgotana tym że mama zmarła. Gdy dowiedziała się o chorobie, tylko raz przyszła spytać jak sobie radzimy, nie jak mama się czuje - nie obchodziło jej to. 
Marshal był zupełną przeciwnością ciotki, lubiłam go, mimo że nie mieliśmy dobrych kontaktów. Był w wieku Ethana, i przeważnie jak przyjeżdżał to szedł do jego pokoju. Nie wiem o czym rozmawiali, nie interesowali się takimi typowymi rzeczami jak chłopcy w ich wieku. W wolnych chwilach woleli grać na gitarach elektrycznych, mieli zamiar założyć własny zespół. Właśnie podczas grania Ethan się najbardziej zamykał w sobie, mówiłam do niego - nie słuchał. Na pogrzebie mamy nie płakał, z początku miałam to jemu za złe. Uważałam że to jest oczywiste, myliłam się. Po jej śmierci zaczął częściej grać, i również częściej spotykałam Marshala. Raz jak ich dudnienie zaczęło mi niesamowicie przeszkadzać, miałam zamiar zwrócić im uwagę. Weszłam nie pukając w drzwi, aczkolwiek i tak by tego nie usłyszeli. Zobaczyłam Ethana, który siedzi na krześle i płacze. Widocznie Marshal chciał go pocieszyć, ale nie wiedział jak. Pobrzdąkiwał tylko na swojej gitarze, i próbował wsłuchać się w niewyraźne słowa Ethana, oraz dźwięków które wydawała gitara. Wtedy już zrozumiałam.