piątek, 31 października 2014

Chapter I - Apokalipsa ma nogi

Pierwszy raz biorę się za jakiekolwiek opowiadanie na blogu, więc nie bić. Who cares 

W życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, że sobie uświadamia pewne rzeczy. Ja potrzebowałam dużo czasu, aby cokolwiek zrozumieć. Zawsze byłam niezauważalna pośród tłumu licealistów, nie wyróżniałam się niczym co mogło by przyciągnąć ich uwagę. Nie zależało mi na tym. Zawsze po powrocie do domu szłam do swojego pokoju, i kładłam się na łóżku. Po odejściu mamy nie mogłam jakoś się pozbierać. Nie chodziło o to że cały czas miałam płakać, i myśleć nad tym gdzie ona teraz jest. Tata nie potrafił ze mną rozmawiać, byłam z tym wszystkim sama. On cierpiał bardziej niż ja, spędzili ze sobą połowę życia - i byli ze sobą bardzo szczęśliwi, póki choroba nie zabrała nam mamy. Ona nie chciała żebyśmy widzieli ją w okropnym stanie, i patrzyli jak na naszych oczach umiera. Powiedziała lekarzowi że nie będzie już brała lekarstw które mogą tylko przedłużyć jej życie o kilka miesięcy, chciała być na siłach i zrobić do tej pory jak najwięcej. Przez ten cały czas widziałam uśmiech na jej twarzy, spędzała ze mną praktycznie każdą wolną minutę. Chodziłyśmy razem na zakupy, oglądałyśmy komedie śmiejąc się przy tym szczerze, a zarazem ze świadomością że koniec jest blisko. A ja tego nie chciałam, nie wyobrażałam sobie życia bez mamy.Wkrótce to się stało, mama zemdlała - a my już wiedzieliśmy że to koniec, nie było akcji serca, tętna ani nic co mogło wskazywać że to tylko końcowy etap choroby, to był dosłownie koniec.Nie spodziewałam się jednak że śmierć najważniejszej dla mnie osoby może wywołać taki nagły obrót spraw, byłam przygotowana na czarny scenariusz - a nie to.

***


Mam na imię Jasmine, i chodzę do klasy pierwszej liceum. Nie należę do osób lubianych, ani tych na najniższej warstwie społecznej w naszej szkole. Od podstawówki ciągnie się za mną przezwisko "Chodząca Apokalipsa" - myślałam że tutaj zapomną o całej sprawie, jednak byli uczniowie Brooklynu chyba nie potrafią trzymać języka za zębami. W sumie nie wiem czemu wpadło im do głowy aż tak banalne przezwisko. Pewnie dlatego że w podstawówce byłam bardzo uczuciową, i zarazem agresywną dziewczynką - niszczyłam wszystko co stało mi na drodze. Moja wewnętrzna wrażliwość sprawiała że gdy ktoś powiedział na mnie żartobliwie "ruda" to ja rzucałam się na niego z pięściami, obojętnie czy to był chłopak czy dziewczyna, musiałam walczyć o swoje.Nie wiem ile czasu mi zeszło na ogarnięcie się, i przystosowanie do panującego środowiska. Zawsze pomagała mi mama, i psycholog - bo tata często bywał w pracy. Czasami siedział tam od rana, do kolejnego świtu. Nie lubiłam tego, nikt tego nie lubił. Ale jakoś sobie radziliśmy, bez pomocy reszty rodziny. Dopełnialiśmy siebie nawzajem, i tyle nam wystarczyło.


***


Był szary wrześniowy dzień, wakacje minęły mi strasznie szybko gdyż praktycznie cały czas siedziałam przed laptopem. Lizzie, moja przyjaciółka wyjechała na jakąś egzotyczną wyspę, dlatego miałam aż za dużo czasu dla siebie. Często przeglądałam jakieś strony medyczne, i czytałam o ludziach którym udało się pokonać raka. Zastanawiało mnie tylko to, czemu do tej grupy nie mogła należeć mama. Przecież była silna, miała pełno wigoru i energii jakby ktoś wlał do jej picia Eliksir Euforii. A jednak - nie udało jej się. Mimo tych wszystkich przykrości które spotkały mnie w czasie wakacji, wstałam chętnie do szkoły. Pierwszy oficjalny dzień w liceum, jakoś mnie to nie przerażało. Często rozmawiałam o tym z mamą, powiedziała mi że nie ma się czego bać, i że mam pójść do szkoły z uniesioną głową. Jej rady były dla mnie złote, obojętnie co bym złego zrobiła mama zawsze próbowała mnie wyprowadzić na prostą i pokazać plusy zaistniałej sytuacji. Po tym jak dowiedziała się że umiera, zaśmiała się tylko i powiedziała: "Jak umrę, to w końcu przestaniesz słuchać moich rad i skończą Ci się Twoje nieudane randki, nadal mnie śmieszy że zawsze gdy rozmawiałyśmy to miałyśmy nadzieję że to ten jedyny." Mimo jej stanu zdrowia zaśmiałam się.Zadzwoniłam do Lizzie z pytaniem czy ma zamiar wybrać się na rozpoczęcie roku, Lizz była o tysiąc razy ładniejsza ode mnie, jej rodzice byli bogaci i stawiali jakość na pierwsze miejsce.- Oczywiście że tak, co ty sobie wyobrażasz? Myślisz że opuszczę rozpoczęcie? Jeśli tak, to w sumie masz rację. Przyjdę dopiero pod koniec apelu żeby ogarnąć sytuację, zanim ta babka przestanie gadać to minie pewnie pół godziny. Nie mam ochoty tak stać. -  Cała Lizzie. W sumie to się nie zdziwiłam, ale miałam cichą nadzieję że podwiezie mnie pod szkołę. Miała własnego szofera, który był na każde skinięcie jej kościstego paluszka. Jednak znów znalazła jakiś wykręt, będę musiała wlec się rowerem. Sęk w tym żeby nie zaczęło padać, wtedy strasznie trudno przedrzeć się przez deszcz pomieszany z mgłą. Ale znając moje szczęście, to wszystko pójdzie odwrotnie.

C.D.N

5 komentarzy:

  1. Ciekawe. Z nie cierpliwością czekam na nexta :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry początek. Masz ciekawy styl, ale naprawdę niewiele więcej da się wywnioskować z tego rozdziału :)
    Aby to nadrobić pędzę dalej ;P
    Pozdrawiam, Sophie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. CÓDOWNE OPCIO KOHANIE, IDĘ CZYTAĆ DALEJ :************
    Masz prawdziwy talent i świetnie piszesz, szkoda rzę ja tak nie umiem chichcihi <3 <3

    Na zawsze twój, Czajniczek

    OdpowiedzUsuń