piątek, 7 listopada 2014

Chapter 4 - Dziwny przypadek

Nie wiem czy komuś będzie chciało się czytać, do końca. Ale jeśli tak to mam nowinkę że jutro chyba będzie też rozdział, i być może ciekawszy :3

Nie wiem ile tam leżałam, wokół mnie było ciemno. Nie znałam godziny, minuty, nie wiedziałam gdzie jestem. Zbudziło mnie ciche skomlenie, jakby coś, lub ktoś nie chciało zostać odkrytym. Byłam przestraszona i zdezorientowana, nie chciałam nawet wiedzieć ile czasu zajęło moje spanie pod drzewem. Było zimno, a ja tylko drżałam. Skomlenie jednak nie ustawało, a ja chciałam za wszelką cenę dowiedzieć się co to jest. Nie miałam pojęcia czy to moja ciekawość, czy raczej strach sprawiły że posunęłam się do takiego kroku. Chciałam się podnieść, jednak nagle poczułam przeraźliwy ból. Dopiero teraz zorientowałam się że moja ręka jest bezwładna, każdy najmniejszy ruch sprawiał że robiło mi się słabo. Mruknęłam kilka przekleństw pod nosem, aby skupić się tylko na rozpaczliwym "pisku który z każdą minutą, był coraz głośniejszy. Ale najpierw trzeba było pomyśleć jak wstać, aby uniknąć dodatkowego bólu i pogłębienia obrażeń. Kątem oka spojrzałam szybko na rękę, na moje szczęście to prawa była uszkodzona, czułam jak krew zaschła po drugiej stronie mojego swetra. Jestem leworęczna, dlatego ułatwiało mi to zrobienie jakiejkolwiek czynności.
Chwyciłam mocno zdrową ręką za gałąź, drzewa pod którym spałam, naparłam mocniej barkiem o pień, i spróbowałam się podciągnąć na górę. Niestety uścisk którym obarczyłam gałąź był zbyt słaby. Po minucie postanowiłam znów spróbować, tym razem była to jeszcze bardziej nieudolna próba niż wcześniej.  Jęknęłam, powoli traciłam nadzieję że uniosę się na własnych siłach. Może to wydawać się dziwnie, jednak w tym momencie byłam jak sparaliżowana. Ból ręki, sprawiał że cała prawa część mojego ciała zdrętwiała. Byłam w kropce.
- Cholera - wypowiedziałam gdy tylko znów usłyszałam wycie, teraz już byłam pewna że to co nazywałam dziwnym odgłosem, było skomleniem. Moja ciekawość podarowała mi odrobinę energii, a skoro "ciekawość to pierwszy stopień do piekła", a ja jestem chodzącą apokalipsą  - to nic mi chyba nie grozi.
Tym razem zastosowałam inną taktykę. Powędrowałam dłonią do "szczeliny" między jedną gałęzią, a drugą. Próbowałam się ponownie podciągnąć, mając przy tym w razie czego podpórkę. Jednak moje "szczęście" jest równe 0%, dlatego po jakimś czasie bezsensownego wiszenia straciłam siły, nie przemyślałam tego - co się stanie jak to się nie powiedzie, teraz już wiedziałam. Moja dłoń nadal znajdowała się między gałęziami, a gdy chciałam jednak ją opuścić na dół aby myśleć nad kolejnymi próbami "wyzwolenia", zorientowałam się że dłoń nie mogła się wysunąć się przez przybity tam gwóźdź. Nie wzięłam tego wcześniej pod uwagę. Moją ręką, od szpikulca dzieliło tylko kilka milimetrów - jeden niefortunny ruch, i moja ręka stałaby się cholernie ohydną raną, która wygląda okropnie, aż chciałoby się rzygać. Nigdy nie bałam się krwi, w sumie to już od dziecka była wieziona po szpitalach, miałam bardzo słabą odporność - więc przyzwyczaiłam się. Teraz była to inna sytuacja, czułam się jak ptak pod odstrzałem i zranionym skrzydłem. A bez tego nie uniesie się w górę, musiałam myśleć instynktownie.

Przez coraz większą panującą ciemność, moja widoczność malała. Skomlenie ustało, być może zwierzę poszło spać, albo umarło. Nie wybaczyłabym sobie, chociaż nie była to moja wina. Trwałam tak z jedną zdrętwiałą ręką która opierała się o pień drzewa, i z drugą która utknęła. Zdecydowałam się na ostateczny krok. Przyjęłam inną pozycję na klęczkach, aby mieć dokładniejszy obraz sytuacji. Teraz, albo nigdy. Jednym ruchem oswobodziłam swoją dłoń, wiedziałam co się stało. Koniec gwoździa wbił mi się w rękę tworząc sporą otwartą ranę, nie było innego wyjścia. Syknęłam z bólu, pozostawiając po sobie tylko kropelki krwi na korze. I nagle stało się coś, co cholernie mnie zirytowało, ale i w pewien sposób wybawiło. Do kory były przybite szczebelki, takie jak tata zrobił podczas budowania domku na drzewie. Nie zauważyłam tego wcześniej, i gdyby nie ta sytuacja to zaczerwieniłabym się jak burak. Zębami rozwiązałam czerwoną bandanę, i owinęłam nią krwawiącą rękę. Zachowywałam się tak jakbym miała olej w głowie, nie liczyłam się z konsekwencjami, i robiłam zamiast najpierw pomyśleć. Przynajmniej teraz wiem skąd się wziął ten gwóźdź. Złapałam za stopień belki, lekko się chwiała jednak tym razem byłam zbyt stanowcza i zdeterminowana, naparłam na nią swoim ciężarem na tyle ile mogłam - aby stopień się wyrównał. Kilka sekund odpowiadało za wszystko. Podciągnęłam się jednym silnym ruchem, napinając swoje 'mięśnie". Trwało to kilka sekund, udało mi się. Znów usłyszałam skomlenie.

***

Pokierowałam się jak najszybciej w stronę, z której pochodziło skomlenie. Co chwilę potykałam się o własne nogi,  nie wiedziałam gdzie biegnę - kierowałam się intuicją. Czułam że zbliżam się do zwierzęcia, która już od dawna "woła o pomoc". Miotało mną podniecenie, strach i ciekawość, byłam takim związkiem kumulacyjnym. Tylko raz zatrzymałam się na kilka sekund, aby spojrzeć w niebo. Straciłam poczucie czasu, robiło się już widno. Po tym zaczęłam biec, nie zważałam na ból dłoni, i całej ręki. Tą w lepszym stanie, podtrzymywałam drugą na tyle ile mogłam. Czułam jak krople potu spływają mi po twarzy, tak szybko to nie biegłam nawet na wf-ie. Dziś stałam się łowcą. 
Gdy już traciłam resztki sił, znów usłyszałam ten dźwięk. Jakby zwierzę chciało mnie pokierować, jakby wiedziało że tu jestem, i jakie mam zamiary. To co zobaczyłam, przerosło moje wizje, i wyobrażenia. 
Przed moimi oczami leżał wilk, był biały a na jego idealnie czystej sierści było widać pałąk wbity w jego brzuch. Był on drewniany, i ostry jak dzida. Taki zastawiano na tutejsze dziki, które nawet często chodziły po miastach, nie wywoływały jednak wielkiego strachu - póki nic nie robiły, ludzie traktowali je jak swoich, jednak niektórym przeszkadzało to na tyle - że kopali rowy, wsadzając w ich głąb wielkie ostre pałąki na które każde zwierzę mogło się nadziać.
Wilk leżał z głową ułożoną na ziemi, był prawie bezwładny jak moja ręka. Na brzuchu miał zaschniętą krew, ale ta nadal leciała. Stracił już dużo krwi, a ja nie miałam pojęcia co robić. Dla mnie to był obraz prawdziwego dramatu, na mojej twarzy malowało się przerażanie - tak przynajmniej myślałam. Zwierzę leżało spokojnie, i gdy zbliżyłam powoli swoją rękę do jego karku, spojrzało tylko na mnie swoim błogim wzrokiem. Z jednej strony bałam się że w każdej chwili może mnie zranić, ale jak w takim stanie? Zaczęłam gładzić jego pysk, wzdłuż karku, mówiłam szeptem takie słowa jak mama do mnie gdy byłam mała, jak do dziecka. Nie kontrolowałam się, przecież i tak mnie nie rozumiał. Moja ręka była widocznie dla niego ukojeniem, bo przymknął oczy jakby odpływał w najpiękniejsze sny. Musiałam jednak zaprzestać, trzeba było działać. I choć nawet nie wiedziałam co robić, to intuicja dała mi pewne wskazówki. Zdjęłam ponownie bandankę, która opasała moją rękę. Sprawiło mi to wielki ból, ale zacisnęłam żeby i skupiłam się na najpiękniejszej istocie jaką widziałam. Aby oszczędzić bólu zwierzęciu, jednym ruchem wyjęłam pałąk z jego brzucha. Na szczęście, nie przebił brzucha na wylot. Zwierzę pisnęło, a mnie to chyba bardziej bolało niż jego.
Pomoczyłam bandanę w kałuży, i zaczęłam przemywać delikatnie ranę. Traktowałam go jak równie go sobie, w sumie można powiedzieć że nawet lepiej. To nie była mama, to nie był tata, nie Lizz - ale to było tak interesujące stworzenie, że przerastał ich wszystkich pod pewnymi względami. Namaczałam i przemywałam, będąc świadoma że woda z kałuży, nie jest tak czysta i zdrowa. Jednak nie było nic innego. Po 6 bolesnych dla mnie takich ruchach, przepasałam z dwóch stron brzuch zwierzęcia bandaną. I jedynym powodem dzięki któremu mi się udało, to bardzo mała szerokość wilka, był wygłodzony. Pozostawało mi tylko czekać, i choć sama nie byłam w najlepszym stanie to troszczyłam się bardziej o zwierzę, niż o siebie.
Pogładziłam ponownie jego kark, i poczułam coś twardego między palcami. Na szyi miał dziwny wisiorek, chyba łapacz snów - kiedyś pokazywali nam takie na wyciecze, podczas poznawania obrzędów innych ludów. Nie zastanawiało mnie, skąd to się wzięło na szyi wilka, do czasu.
W pewnym momencie miałam mroczki przed oczami, głowa paliła mnie jakby ktoś wsadził ją do kominka. Jedyne co usłyszałam to syreny policyjne, a ja z łapaczem snów w rękach przemknęłam między koszmarami, i najlepszymi fragmentami mojego życia. 

7 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz jak się wciągnęłam. :D
    Co prawda nie lubię za bardzo opisów, wolę wartą akcję, ale tobie wychodzi idealnie operowanie nimi. ;)
    Ciekawi mnie jak dalej potoczy się ta historia...
    Czekam na kolejny rozdział i życzę weny
    Pozdrawiam, Sophie :*

    Ps. Zapraszam też do siebie : http://be-careful-who-you-trust.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne, czekam na nexta :*

    OdpowiedzUsuń
  3. I jest bardzo ładnie, choć tak jak już napomknęła Soph to wciąż mniej akcji, niż opisu. Poza tym jestem ciekawa następnego chaptera. Pozdr~!

    OdpowiedzUsuń
  4. Najprawdopodobniej w czwartek, o ile okaże się że nie nam złamanego palca :(

    OdpowiedzUsuń
  5. ndjdbxjdn.... sorka nwm co pisać... takie to wciągające :/ oby palec był cały :3

    OdpowiedzUsuń